Mając wolne popołudnie zacząłem się zastanawiać nad tym wszystkim co ostatnio się działo w moim "pełnym niezwykłych zawirowań" życiu, jak to wszystko powinno wyglądać, dlaczego nie mam na nic czasu, co chciałbym osiągnąć, dlaczego nie ma w moim życiu osoby, która byłaby w stanie postawić mnie do pionu. Pierwszy raz w życiu zadałem sobie pytanie "co Ty robisz, ze swoim życiem?". Co ciekawe nie znalazłem na nie odpowiedzi... Ale zacznijmy od początku. Prowadziłem nudne, studenckie życie, o ile można tak nazwać próbę usamodzielnienia się, szybko i niestety trwale przerwaną przez małą tragedię rodzinną, znalazłem sobie dziewczynę, pracę i mieszkanie, wszystko było na prawdę niesamowite, 20 latek pracujący za barem, zarabiający tylko na siebie, imprezujący bez nadzoru rodziców, ani nikogo lub niczego innego, to spełnienie marzeń, owszem, do czasu do póki jest ktoś kto to wszystko razem z Tobą ogarnia. Codzienne zmiany kończyły się uściskiem kochanych ramion i pocałunkami słodkich ust, wspólnym gotowaniem, czasami porządną imprezą. Wszystko to skończyło się w walentynki, zostałem porzucony (i jeśli kiedyś to przeczytasz, chociaż nie masz i pewnie nie będziesz mieć adresu, to nie, nie nienawidzę Cię, dzięki Tobie zrozumiałem, że spotkałem już miłość mojego życia.). Pech chciał, że wyżywając się na swojej grze tego samego wieczoru dostałem też telefon o rodzinnej tragedii, która skłoniła mnie do powrotu do rodzinnego domu, załamałem się, położyłem się spać i wiedziałem, że następny dzień trzeba będzie przetrwać, poszedłem do swojego baru, otworzyłem go, przepełniony żalem i ze złamanym sercem nie mogłem zaskarbić sobie sympatii żadnego "gościa", 10 godzin szybko minęło, udałem się do pobliskiego baru, którego obsługę dobrze znałem i zaczęło się pierwsze, drugie, piąte, siódme... Piwo i więcej nie pamiętam, ale obudziłem się w swoim łóżku, nie narobiłem sobie wstydu, na kacu poszedłem do pracy, gdzie z godziny na godzinę czułem się coraz lepiej. Zegar wybił fajrant, wciąż ze złamanym sercem, znów udałem się do baru, w którym obsługa powitała mnie szerokim uśmiechem, pierwsze, drugie, piąte, siódme.... Piwo, tym razem wiedziałem, że wracam do domu... Po kilku takich dniach, czułem już niemal przymus, przyłożenia do ust butelki, nie robiłem z tego problemu, myślałem sobie "Stać mnie", kolejny raz wyszedłem z pracy, pierwsze swoje kroki skierowałem w stronę znajomego mi już baru, gdzie tym razem pojawiło się zadziwiająco dużo osób. Siedząc przy barze, po kilku głębszych, poczułem się jak Hank Moody, zacząłem rozmowę z siedzącą obok dziewczyną, stwierdziłem, że jestem tak pijany, że i tak prawdopodobnie w ten czy inny sposób narobię sobie wstydu, wypiliśmy tego wieczoru jeszcze kilkanaście kolejek, po czym otrzymałem niedwuznaczną propozycję, "chciałbyś pójść do mnie?" jaki facet odmówiłby takiemu wyznaniu o 2:00 w nocy pijąc od 20:00? Budząc się rano pomyślałem sobie, człowieku przestań, to wszystko źle się skończy, rano odbyliśmy poważną rozmowę, po której chyba pierwszy raz w życiu ktoś mnie znienawidził. Minęło kilka dni, w trakcie których wciąż powtarzał się schemat barowy, aż do pewnej imprezy ze starszymi znajomymi, postanowiłem pójść myśląc "będę przy nich gówniarzem, nie dam rady nic odwalić". Szybko okazało się że ponad tygodniowy "trening" przynosi ciekawe efekty, wszystkie osoby poza mną były już całkowicie pijane, co nie przeszkodziło nam ruszyć do klubu, cudem wszycy zostali wpuszczeni przez znajomych ochroniarzy, uderzyliśmy w parkiet, utworzyło się kilka par, przypadła mi w udziale, 25 letnia studentka Finansów i rachunkowości, w lekko szumiącej głowie, pojawiały się myśli "a może jeszcze ten jeden, ostatni raz mógłbym się zabawić", pomyślałem sobie że to nie będzie fair, że przecież nie jestem taki, że to wszystko co dzieje się ostatnio to nie ja, na szczęście nie lubię matematyki więc nie będziemy mieć nawet o czym rozmawiać. Po kilku kawałkach zachciało nam się pić, poszliśmy do baru zamówiliśmy piwo i udaliśmy się do loży usiedliśmy daleko od siebie, na przeciw. Pierwszy raz w życiu, ktoś patrzył na mnie w ten sposób, czułem się jak ciastko na sklepowej witrynie, na widok którego oblizuje się 4 latek. Uciekałem wzrokiem gdzie tylko się dało, ale nie wystarczyło to na długo, wróciliśmy na parkiet, gdzie głupio zapytałem "to może pójdziemy do mnie?", krótka chwila zastanowienia i zaskakująca odpowiedź, "do mnie jest bliżej", niemal wybiła mnie z rytmu piosenki, szybko wyszliśmy rano okazało się, że dziewczyna, która zaprosiła mnie do siebie miała chłopaka, poszła na imprezę, bo się z nim pokłóciła i dziękowała mi, że mogła przez chwile o tym nie myśleć... Więc co ja robię ze swoim życiem? Wielu znajomych powiedziałoby, że z niego korzystam, ale to nie byłem ja, to był jakiś zły demon, który siedzi chyba w każdym człowieku. Wiem, że dziwnie zabrzmi to z ust 20-latka, którego sen o życiu na własny rachunek został brutalnie przerwany, ale ja wolałbym być przy miłości mojego życia, wziąć ślub z Tą zniewalająco piękną i inteligentą, choć czasem zbyt upartą kobietą. Więc co robię ze swoim życiem? Marnuję je, ale już dość...